Twórcy magistrów. Jak powstają prace dyplomowe na zamówienie
Anna Szulc (c)
NewsWeek Polska
Profesjonaliście wystarczy jedna wizyta w bibliotece, cztery książki i internet. O terroryzmie, roli sportu w życiu młodzieży albo o podatkach napisze w tydzień. Najwięcej prac magisterskich na zamówienie powstaje w wakacje.
Karol, 27-letni doktorant z UJ, pasjonat wojen napoleońskich, zgłębia współczesne stosunki polsko-litewskie i wątki erotyczne w prozie wiejskiej. Siedzi pod Tarnowem w domku na działce. Roboty ma mnóstwo, bo wakacje to najbardziej lukratywny sezon, wielu studentów broni się we wrześniu i w październiku. Nawet się zmartwił, gdy w trakcie zbierania materiałów dowiedział się, że Polaków na Litwie znacząco ubywa. – Zasadniczo jednak mam do swojej dodatkowej profesji stosunek obojętny – zapewnia. Klientów uważa za matołów. Gdyby nie to, że z 1200 zł stypendium doktoranckiego trudno wyżyć, a za pracę, w zależności od tematu, może dostać od 1,5 nawet do 3,2 tys. złotych, w życiu by „tym debilom” nie pomagał.
Każdy grosz się przyda
Jakub z Warszawy, prawnik z własną kancelarią, ale na razie na rozbiegu, więc każdy grosz się przyda. Zaczął zaraz po studiach. Koleżanka miała problemy z licencjatem. Pomógł. Ostatnio siedział w Al-Kaidzie, podatkach i samorządzie terytorialnym. Samorząd był nudny, więc większość materiału ściągnął z sieci, co nie jest w jego stylu.
– Zdziwiłem się, że facet dostał czwórkę na obronie. Promotor raczej nie przeczytał tych wypocin. Takie czasy – zauważa.
Klient od Al-Kaidy obronił pracę na celujący. Tym razem Jakub się postarał.
Zupełnie niepotrzebnie, znawca arabskiego terroryzmu z tytułem magistra kariery naukowej nie zrobi, podpina kable do dekoderów za 1800 na rękę. Dlaczego wydał aż 3 tysiące złotych na pracę magisterską? Bo mamie zależało, by syn miał tytuł.
– To był typowy klient: zaoczny, z prywatnej uczelni, umysłowo na poziomie rozwielitki – dodaje Jakub.
Najczęstszymi klientami Karola też są zaoczni: prezesi lub wiceprezesi średnich firm (sprawa prestiżowa), matki małych dzieci (brak czasu), pracownicy korporacji (brak motywacji) oraz wyrobnicy z infolinii. – Dzisiaj wszyscy chcą mieć tytuły, chcą być magistrami – wzdycha prof. Mariusz Jędrzejko, socjolog i dyrektor naukowy Centrum Profilaktyki Społecznej. – Efekt? Z moich badań sprzed dwóch lat wynika, że nawet co piąta praca licencjacka i magisterska broniona na uczelniach prywatnych to taka, której student nie napisał, tylko kupił.
Sondaże CBOS pokazują, że może to być już co czwarta praca z ok. 200 tys. bronionych co roku w Polsce. Oszustwa są bezkarne, bo procesy w tych sprawach to wyjątki.
W marcu tego roku Sąd Okręgowy w Białymstoku uznał, że Adam S., który dzięki internaucie obronił licencjat o roli policji i strażaków na wsi, poświadczył nieprawdę, jak też przywłaszczył sobie cudze prawa autorskie (nie miało znaczenia, że kupił pracę od autora za jego zgodą). Sprawę do prokuratury przeciw Adamowi S. oddał jego promotor. Co bardzo dziwi Jakuba i Karola, bo z ich doświadczenia wynika, że 90. proc. promotorów w ogóle nie interesuje się seminarzystami.
Adwokat od ośmiornicy
– No, nie wszyscy – oponuje profesor Jerzy Młynarczyk, prawnik i rektor Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu im. Eugeniusza Kwiatkowskiego w Gdyni. – W tym roku na 11 seminarzystów na Wydziale Prawa nie dopuściłem do obrony sześciu.
Powód? Smutne odkrycie, że prace studentów powstały poprzez przeklejenie całych fragmentów z innych opracowań albo że wyraźnie odstają od poziomu ich wiedzy.
– Też znam przypadek, że promotor zaczął mieć wątpliwości co do uczciwości swojego seminarzysty. Jeden – dodaje Piotr Müller, student prawa na UW i przewodniczący Parlamentu Studentów RP, który przez pewien czas pracował w studenckiej komisji dyscyplinarnej. W tym przypadku student, prezes jakiejś spółdzielni, sam się wkopał: e-mail ze wskazówkami dotyczącymi pisania pracy zamiast do jej autora, wysłał przez przypadek do promotora. Choć komisja dyscyplinarna poparła wydalenie studenta z uczelni, sprawa ciągnęła się miesiącami. Student odwołał się od decyzji, wynajął prawniczkę, która broniła go, argumentując, że korzystał jedynie ze wsparcia doświadczonego kolegi.
– To była pani adwokat specjalizująca się w obronie tak zwanej łódzkiej ośmiornicy – wspomina Müller.
Inne sprawy? Prokuratura w Gorzowie Wielkopolskim oskarżyła 15 licencjatów i magistrów o to, że przywłaszczyli sobie prace dyplomowe cudzego autorstwa. W maju i czerwcu prokuratorzy postawili zarzuty kilkunastu funkcjonariuszom z województw śląskiego, opolskiego i dolnośląskiego, którzy mieli kupować prace licencjackie i magisterskie, a potem bronić je na kilku śląskich uczelniach.
– Policjantowi też napisałem, z pedagogiki – chwali się Karol. Było tak: mundurowy w średnim wieku z Małopolski miał dostać awans i podwyżkę, gdy przyniesie na komendę dyplom magistra. Jakoś prześlizgnął się przez studia, ale praca dyplomowa przerosła jego możliwości. Do doktoranta przyszedł z polecenia.
Karol wspomina: – Kompletnie nie wiedział, o czym pisać.
Mówił, że najchętniej o zdradzie, bo właśnie żona go w trąbę zrobiła, ale chyba na pedagogice taki temat nie przejdzie. A dałoby się o piłce nożnej?
Dałoby. Karol zaproponował trzy tematy: 1. Futbol jako forma terapii dla młodzieży; 2. Sport jako forma terapii dla młodzieży; 3. Zajęcia pozalekcyjne, w tym sportowe, jako forma terapii dla młodzieży.
– Uwielbiam takie prace – przyznaje Karol. – Jedna wizyta w bibliotece, cztery książki, resztę znajduję w sieci. Butelka dobrego wina i jedziemy do kropki.
Branża nie jest łatwa
Jakub też potrafi skrobnąć pracę w tydzień, tyle że za dopłatą. Ale w przeciwieństwie do Karola pozostawia klientom pole do wykazania się inwencją. – Oddaję im lwią część gotowca, licząc jednak, że na przykład samodzielnie ułożą spis treści – wyjaśnia.
Za to Elżbieta z Warszawy podchodzi do sprawy inaczej – trzy miesiące to dla niej minimum na napisanie pracy. To stara szkoła: emerytka, kiedyś pracowała jako nauczycielka w szkołach policealnych.
Wykształcenie ma imponujące: tytuły magistra polonistyki i filozofii, studia podyplomowe z religioznawstwa oraz doktorat z socjologii religii. Zapewnia, że jej usługi są wyjątkowe, prace magisterskie pisze solidnie, żadne plagiaty. Korzysta ze wsparcia męża i bogatej literatury. Zdarza się jej odmawiać. Nie napisze o gospodarowaniu odpadami na przykładzie miasta X, nie podejmie się oceny przedmuchów do skrzyni korbowej, bo się na tym nie zna.
Wie, że są tacy, co się nie znają, ale napiszą. To ci, co nie mają kręgosłupa moralnego.
– Branża nie jest łatwa – zauważa Elżbieta. Przyznaje, że oszustwa są na każdym kroku, bywają tacy, co wciskają ludziom pracę, w której trzy czwarte zerżnęli z internetu. Zdarza się, że klient płaci z góry i dostaje figę z makiem. Są tacy, którzy na oddanie pracy umawiają się w parku! Elżbieta przyjmuje zawsze w domu. Mąż siedzi u jej boku i razem oceniają, czy klient się nadaje do współpracy. – Odmawiam roszczeniowym, takim, którzy traktują mnie jak sklep z pracami magisterskimi – tłumaczy. Nie pisze też osobom, które podejrzewa, że nie są wydolne intelektualnie. Tacy często wpadają na obronie, a nuż ktoś coś sypnie?
Elżbieta to niejedyny pisarz prac z tytułem naukowym, w sieci jest wiele ofert wysoce wykształconych autorów. Chwalą się nimi zwłaszcza firmy specjalizujące się w pisaniu i sprzedawaniu prac (oficjalnie „wzorów prac”, choć wiadomo, że nie zmienia się w nich nawet przecinka).
Wiele oferuje merytoryczne wsparcie redaktorów z tytułami naukowymi, prawników, inżynierów, ekonomistów, lekarzy.
– Znajdziemy u nich oferty dla każdego kierunku studiów. Najwięcej z nauk ekonomicznych i społecznych – zapewnia Beata Bielska, socjolożka z UMK w Toruniu, autorka książki „Magisterkę kupię. Sprzedawanie i kupowanie prac dyplomowych jako element studenckiej kultury nieuczciwości”, która ukaże się pod koniec tego roku. Z analiz Bielskiej wynika, że w Polsce działa już kilkaset stron internetowych oferujących sprzedaż prac dyplomowych.
Także w sieci natkniemy się na ofertę emerytowanego profesora nauk humanistycznych o imieniu Edmund. Zapewnia, że udziela pełnej pomocy w napisaniu pracy magisterskiej i doktorskiej.
„Z uwagi na wieloletnie doświadczenie oraz ogromny zasób literatury w domu usługi są świadczone w miarę szybko” – zapewnia w internecie prof. Edmund. W cenę (niewygórowaną – 16 zł za stronę) wliczone są poprawki i bonus – zapewnia, że zna wady i zalety wielu promotorów na warszawskich uczelniach.
Jakieś dylematy moralne? Żadnych.
„Po 37 latach nienagannej pracy w pełnym wymiarze godzin na Uniwersytecie Warszawskim moja emerytura wynosi niespełna 1900 zł brutto” – wyjaśnia profesor na jednym z serwisów ogłoszeniowych.
W ogóle dylematy nie są specjalnością twórców prac na zamówienie. – Mam mieć moralniaka? – dziwi się Jakub, prawnik z Warszawy. – Niech mają go ci, którzy bronią moich prac i ci, którzy je przyjmują. A przyjmują najczęściej dlatego, że każda obrona to kasa dla szkoły.
Pieniądze to główna motywacja do pracy. Doktorant Karol z UJ dzięki licencjatom i magistrom kupił sobie wymarzone 15-letnie volvo. Ale on ma już renomę, pisze od 10 do 12 prac rocznie, często musi odmawiać. Inni tak dobrze nie mają. Wielu skarży się, że choć prace dyplomowe to ich jedyne źródło dochodu, są miesiące, gdy zleceń brak. Tylko w lecie jest eldorado.
Niestety, chętnych do pisania jest zbyt wielu. Z powodu nadmiernej konkurencji Elżbieta musiała ostatnio obniżyć stawkę, w ubiegłym roku roku brała za kartkę maszynopisu 35 zł, teraz tylko 30.
Jak piorun kulisty
Czy autorzy prac biorą pod uwagę ryzyko wpadki? Karol: – Kolega z prawa twierdzi, że nawet gdybym się przyznał do pisania prac za pieniądze, to sąd miałby problemy ze znalezieniem na mnie paragrafu; w końcu dobrowolnie zrzekam się praw do mojej pracy. Gorzej mają ci, którzy podpisują się pod moją robotą. Ale to już ich sprawa.
Beata Bielska: – To zjawisko na granicy legalności. Jeśli Kowalski chce kupić pracę w jakimś internetowym serwisie, to nie łamie prawa. Wolno mu kupić opracowanie naukowe gdzie zechce. Może Kowalski chce to poczytać, dokształcić się? Dopiero jeśli złoży taką pracę i podpisze ją swoim nazwiskiem, sytuacja się zmienia. Wtedy Kowalskiemu może grozić kara za poświadczenie nieprawdy, w grę wchodzą też przepisy karne mówiące o wyłudzeniu dyplomu od funkcjonariusza publicznego.
– Prawdopodobieństwo, że mnie złapią, jest takie jak to, że trafi we mnie piorun kulisty – twierdzi Jakub. – Kto miałby mnie wsypać? Ten od Al-Kaidy czy ten od samorządów? Po co by to mieli zrobić? Głównie sobie zrobiliby kuku!
Karol bardziej niż tego, że ktoś go wyda, obawia się, że straci całkowicie szacunek do studiów i tytułów naukowych. Przy okazji śledzenia wątków erotycznych w „Chłopach” przypomniało mu się, że noblista Władysław Reymont też miał dyplom.
Czeladnika krawieckiego.
Współpraca Hubert Kuliński
Autor i właściciel tej strony wykonuje również prace licencjackie, magisterskie dla studentów w języku polskim. Wszystkie szczegóły na tej stronie. alex@refcom.info
+48-22-390-62-80, Alex, WhatsApp: +371-28-159-919 +375-25-944-97-51